W czasach komunizmu wolność słowa była iluzją. Nawet prywatna korespondencja podlegała kontroli cenzury, a krytyka władzy mogła skończyć się aresztem. Historia księdza z Przasnysza pokazuje, jak totalitarny aparat PRL inwigilował obywateli i tępił jakikolwiek przejaw sprzeciwu w trakcie trwania stanu wojennego.
27 stycznia 1982 roku w Wojewódzkim Urzędzie Cenzury w Ostrołęce zatrzymano zwykłą kartkę pocztową. Jej adresatem był ksiądz Jan Zieja – znany duchowny sympatyzujący z "Solidarnością". Widokówka przedstawiała obraz z bazyliki św. Ignacego Loyoli w Rzymie, choć prowadzący śledztwo funkcjonariusz nie potrafił rozszyfrować "Loyola" i zapisał w aktach, że chodzi o... bazylikę w miejscowości "Joyda". Błyskotliwością, jak widać, nie grzeszył.
Anonimowy autor, podpisany jako "Drohiczyniak", nie ukrywał swojego stosunku do stanu wojennego i generała Wojciecha Jaruzelskiego. W krótkim liście napisał:
"Przewielebny księże Profesorze. Piszę w czasie moskiewskiej okupacji w Polsce. To przykro patrzeć na te zbrodnie kata narodu polskiego - zbrodniarza o polskiej krwi, psa i świnię Jaruzelskiego. Historia i naród nasz nie wybaczą mu tego. Nasz okupant zginie, niech się ksiądz modli by wreszccie umęczony rosyjskimi kajdanami naród polski był wolny."
Język był ostry, emocje niewątpliwie silne. Ale to była prywatna korespondencja między dwoma duchownymi, nie publiczny manifest czy ulotka. W demokratycznym państwie prawa taka wymiana opinii nie byłaby nawet zauważona. W PRL-u stała się powodem do wszczęcia śledztwa.
Machina represji w akcji
Służby bezpieczeństwa potraktowały "obrażanie Jaruzelskiego" jak jedną z najpoważniejszych zbrodni. Szybko ustalono, że pocztówka została nadana 21 stycznia 1982 roku o godzinie 10:00 na poczcie w Przasnyszu. Rozpoczął się pościg.
Od początku śledczy zakładali, że autor to osoba wykształcona – pisał bez błędów, miał wyrobiony charakter pisma. Religijne motywy wskazywały na związki z Kościołem, a podpis "Drohiczyniak" sugerował pochodzenie z diecezji drohiczyńskiej. Użyto tajnych współpracowników o pseudonimach "Słomkowski", "Jakub", "Konsul", "Michał" i "Edward". Poszukiwania prowadziły do jednego celu: znalezienia autora i ukarania go za krytykę generała.
Trop wiódł do 49-letniego wówczas zakonnika posługującego w Przasnyszu. Sprawdzano rękopisy duchownych i porównywano je z pismem na pocztówce. Do akt sprawy trafiło zdjęcie księdza, szczegóły dotyczące miejsca jego posługi oraz dane najbliższej rodziny.
2 lutego 1982 roku ksiądz został przesłuchany w charakterze świadka. Podczas przesłuchania przyznał, że wysyłał pocztówkę do kapłana w Warszawie i mógł napisać coś krytycznego o Jaruzelskim, ale nie pamiętał dokładnie treści. Tłumaczył, że napisał ją prawdopodobnie w celi klasztornej i sam wysłał. Nie potrafił jednak potwierdzić, czy podpisał się pseudonimem "Drohiczyniak". Znał księdza Zieję jeszcze z czasów seminarium w Drohiczynie, gdzie adresat listu uczył języka hebrajskiego.
Areszt za słowa
Dwa tygodnie po przesłuchaniu Prokuratura Wojskowa Garnizonowa w Warszawie wszczęła śledztwo w trybie doraźnym w sprawie znieważenia Jaruzelskiego. Służba Bezpieczeństwa powiadomiła "odpowiednie jednostki w kraju" o ustaleniu tożsamości autora. Do komend wojewódzkich rozesłano pilne zapytania, czy ksiądz mógł wysyłać podobne treści z innych miejscowości.
W maju 1982 roku – trzy miesiące po zatrzymaniu pocztówki – duchowny został tymczasowo aresztowany.
Sprawa zakończyła się szybko, bo już we wrześniu tego samego roku. Prokurator umorzył postępowanie ze względu na "znikome społeczne niebezpieczeństwo czynu", argumentując, że kartkę przeczytała niewielka liczba osób. W uzasadnieniu wskazano również, że ksiądz ma "bardzo ograniczoną poczytalność", gdyż dominującą cechą jego osobowości jest impulsywność.
Cenzura bez granic
Historia ta pokazuje, jak funkcjonował system cenzury i kontroli w PRL-u. Prywatna korespondencja była czytana przez funkcjonariuszy. Krytyka władzy – nawet w liście do kolegi – stawała się przestępstwem wagi państwowej. Uruchamiano sieć tajnych współpracowników, prowadzono śledztwa, aresztowano ludzi.
Można było trafić do więzienia nawet za prywatną korespondencję. Wolność słowa istniała tylko w propagandzie. W rzeczywistości każde słowo mogło być użyte przeciwko obywatelowi, każdy list mógł być przeczytany, każda krytyka – ukarana. I to wcale nie jest tak odległa historia - to czasy, które wielu Polaków doskonale pamięta.