eOstroleka.pl
Polska,

Stan wojenny we wspomnieniach ostrołęczanina

REKLAMA
zdjecie 1171
zdjecie 1171
fot. 13grudnia81.pl fot. 13grudnia81.pl
REKLAMA

Bloger z naszego miasta „Prawy Ostrołęcki” w Salonie24 opisał swoje wspomnienia ze stanu wojennego. Zachęcamy do przeczytania.

W październiku 1981 rozpocząłem studia na Wydziale Dziennikarstwa i Nauk Politycznych Uniwersytetu Warszawskiego, gdzie trafiłem niesiony falą „Solidarności” i wiary w wolne słowo. Listopad był politycznie gorący i przyniósł strajki na uczelniach. Poszło o mianowanie niejakiego Hebdy na rektora radomskiej WSI.

Tak się stało, że na UW zaczęliśmy pierwsi zdejmując z WDiNP odium „czerwonej gwardii Rybickiego”. Wbrew oficjalnej propagandzie, opisującej nasz strajk jako anarchistyczny piknik z wolną miłością i alkoholem, trwały zajęcia w ramach „Wolnej Wszechnicy”, a wykłady oprócz niektórych naszych profesorów ( po raz pierwszy swobodnie analizujących sytuację polityczną), prowadzili też opozycjoniści.

Do końca życia będę pamiętał słowa Wojciecha Ziembińskiego: „pamiętajcie, czerwony kiwa...” I w końcu nas wykiwał.

Wierząc w potęgę „Solidarności” trwaliśmy w uporze, śpiąc na podłogach, biurkach i korytarzach. Żywność podrzucali nam rolnicy-związkowcy. Najgorzej mieli niewolnicy tytoniowego nałogu, ale i na to znalazła się rada w postaci kartonów z odpadowymi papierosami z Radomia. Nawet nasz ówczesny dziekan, profesor Bierzanek (sam niepalący), kontrolując po ojcowsku porządek na wydziale, skromnie wsuwał siedzącym na „bramce” karton zakupionych w Pewexie fajek. „Ja was dzieci rozumiem” - mówił i wydaje mi się, że wcale nie chodziło o palenie. Najgorzej było z myciem. Dzięki temu, że pracowaliśmy na potrzeby Biura Informacji Prasowej Solidarności, zbierając informacje o uczelnianych strajkach - od czasu do czasu mogliśmy wpaść do akademika pod prysznic.

Sytuacja była patowa, dialog z nami, prowadzony pokazowo przez rządzących na przykładzie Wyższej Szkoły Oficerów Pożarnictwa, dawał przedsmak nadchodzących czasów.

10 grudnia 1981 po 28 dniach okupacji postanowiliśmy zawiesić strajk na Wydziale Dziennikarstwa i Nauk Politycznych - zawarliśmy jakiś taki zgniły kompromis z ówczesną władzą. W piątek 11 grudnia zwoziliśmy do akademików na Żwirki i Wigury ostatnie rzeczy z wydziału: materace, śpiwory, ciuchy wymordowane po prawie miesiącu spania w salach wykładowych. Sobota była wreszcie dniem obudzenia się w miarę wygodnym łóżku oraz porządków i prania. Dzień zleciał szybko, wieczorem usiedliśmy przy włączonej „Trójce” do kolacji, potem jakiś brydż, polityczne dyskusje i zastanawianie się nad tym, co będzie. Nadchodziła rocznica Grudnia 1970. Czy wrócimy na strajk, czy władza ustąpi?

O północy nagle przestało grać radio i oprócz szumu nie udało się nic z niego wykrzesać. Poszedłem do sąsiadów, u nich było to samo. Wracając zaszedłem do kuchni po wodę na herbatę - mieszkaliśmy w pokoju 516 , tuż obok kuchni - z naszego czajnika z gwizdkiem unosiły się bez najmniejszego dźwięku kłęby pary - później zrozumiałem, że też stracił głos w godzinie wprowadzenia stanu wojennego. Poszliśmy spać.

Rano obudziła mnie waląca w drzwi koleżanka z roku, Ewa - „Wojtek, wojna, stan wojenny Jaruzel ogłosił”. - Podbiegłem do okna - ośnieżoną arterią od strony portu lotniczego Okęcie jechała wojskowa kolumna. W radiu już nadawano komunikat WRON.

Ubraliśmy się i popędziliśmy na parter do studia naszego radiowęzła. „DESA - radio” jakoś zostało zapomniane przez bezpiekę i udało nam się wykorzystać fakt istnienia radiolinii pomiędzy Żwirkami, a akademikami politechniki - na placu Narutowicza i „Rivierą”.

Tego dnia była to w Warszawie jedyna niezależna sieć informacyjna. I pracowała sprawnie. Od radiowców z „Riviery” dowiedzieliśmy się o szturmie na siedzibę mazowieckiej „Solidarności” przy Mokotowskiej. Naszych dwóch kolegów z reporterskim (szpulowym) „Marantzem” ruszyło tam, przedzierając się wśród patroli podwórkami kamienic.

Ja postanowiłem dotrzeć na uniwerek, żeby na wydziale spotkać kogoś z komitetu strajkowego. Po drodze pytałem żołnierzy skąd są, bo chodziły plotki, że to Rosja nie w polskich mundurach. Większość była podobnie przestraszona i zdezorientowana, jak my. Na Ochocie i w centrum były jednostki z południa kraju, bodajże z Gliwic.
Miasto było wymarłe, ale bez przeszkód udało mi się dostać na Krakowskie Przedmieście. Przy głównej bramie na dziedziniec Uniwersytetu stało kilka osób. Wszystko było pozamykane, ale udało mi się przekonać odźwiernego, że muszę dostać się do Pałacu Kazimierzowskiego. Tam odbywało się zwołane na prędce posiedzenie Uczelnianego Komitetu Strajkowego. Zwykle reprezentował nas Darek Bachorz, ale tym razem nie dotarł. Liczyliśmy pierwsze straty, robiliśmy listy aresztowanych pracowników i studentów. Nie mogliśmy nic poradzić, jak tylko czekać na dalszy rozwój sytuacji. W nienajlepszych nastrojach rozeszliśmy się przez boczną bramkę od Oboźnej, licząc na to, że następny dzień przyniesie nowe wiadomości.

W poniedziałek rano spotkaliśmy się na wydziale. Prawie w komplecie strajkowym. Zabrakło tych, którzy w piątek lub sobotę wyjechali z Warszawy do rodzinnych domów. Przekazywaliśmy sobie informacje o tym , kogo aresztowali w Gdańsku, komu udało się uciec, co udało się uratować z siedzib „Solidarności” i „NZS”. Postanowiliśmy wyznaczyć klika punktów kontaktowych u naszych warszawskich kolegów i koleżanek - miejsc , gdzie można było pozostawić informacje, zatrzymać się przez chwilę i zebrać siły do walki z „komuną”. Bo w to , że będziemy się przeciwstawiać wojskowemu widzeniu świata, nikt nie wątpił.

15 grudnia w Audytorium Maximum spotkał się z nami ówczesny rektor, profesor Henryk Samsonowicz, który starał się podtrzymać nas na duchu, jednocześnie informując o zawieszeniu, na czas nieokreślony, zajęć na Uniwersytecie. Powiedział, że życzyłby sobie, abyśmy w innych okolicznościach znowu się tu wszyscy spotkali i żebyśmy o siebie dbali wszędzie, gdzie będziemy, bo jesteśmy Polsce potrzebni. Pożegnaliśmy go długimi owacjami.

Tymczasem odbudowywano sieć informacyjną. Ponieważ pierwszy i drugi garnitur solidarnościowych dziennikarzy siedział internowany, cała ta praca trafiła w ręce kolejnej ekipy. W tym w nasze. Na Saskiej Kępie, w mieszkaniu naszej koleżanki Agnieszki, starsi koledzy przydzielali nam pośpiesznie zadania, mieliśmy rozjechać się po kraju, żeby tam pozbierać informacje o faktycznym stanie rzeczy.

Kombinowaliśmy, gdzie mamy rodzinę, znajomych, żeby w razie zatrzymania uwiarygodnić nasz pobyt. Ze sobą mieliśmy zabrać pierwsze wydrukowane na powielaczu ulotki o sytuacji w Polsce.

Teraz , po prawie 30 latach nie pamiętam już dokąd jechali koledzy, wydaje mi się, że Krzyś Zielke pojechał do Katowic. Ktoś inny do Gdańska, Krakowa - ja wybrałem Szczecin, bo tam miałem rodzinę. 16 grudnia, nie niepokojony przez nikogo, z dwudziestoma ulotkami, na których wypunktowane było między innymi, że strajkują górnicy w kopalni „Piast”, że Zbigniew Bujak uciekł i się ukrywa - dotarłem do Szczecina. Jechałem prawie pustym, nieogrzewanym pociągiem. Wyobrażam sobie, jak zaskoczeni musieli być moi kuzyni, kiedy zapukałem do drzwi ich mieszkania. Wyjaśniłem po co przyjechałem i postanowiliśmy, że nazajutrz rano dotrzemy do stoczni, gdzie miałem nadzieję uzyskać informacje o sytuacji w tej części wybrzeża.

Rano podjechaliśmy tramwajem pod główną bramę. Okazało się, że w czasie szturmu czołgi zniszczyły częściowo tablice poświęconą wydarzeniom Grudnia 70’, ale w nocy władze nakazały szybki remont , żeby nie drażnić szczecinian. Podszedłem do bocznej bramy, za którą stał ubrany na niebiesko stoczniowiec z plakietką „Solidarności”. Pokazałem legitymację studencką, do marynarki miałem przypięty znaczek Regionu Mazowsze, a pod koszulą te nieszczęsne 20 ulotek. Powiedziałem, że przywiozłem serwis informacyjny i zapytałem, czy mnie wpuszczą. Widać zrobiłem na nim dobre wrażenie, bo po rozmowie z kimś z komitetu strajkowego brama się uchyliła i wszedłem na teren Stoczni. Sądzę, że było tam około 3000 ludzi. Stali na budynkach, suwnicach. Przed główną bramą od środka stał chyba na torach jakiś wagon kolejowy, rodzaj lory , stanowiącej zabezpieczenie przed sforsowaniem stoczni. Podałem komuś przywiezione ulotki, za chwilę z megafonów zaczęto odczytywać ich treść. Po podaniu wiadomości, że Zbyszek Bujak się ukrywa ktoś zaintonował „sto lat”. Wszyscy zaśpiewali. Byłem taki dumny z siebie, że przywiozłem im trochę otuchy. Po chwili ktoś krzyknął, że na stocznię idzie wojsko. Ten sam robotnik, który mnie wpuścił i czuwał nade mną , gdy staliśmy obok suwnicy, powiedział - „ no student, spirzaj, jesteś tu dziś jedyny spoza stoczni, my tu pracujemy, ale ty się nie wytłumaczysz” . Odprowadził mnie do bocznej furtki, uściskaliśmy się na pożegnanie, rzucając jeden drugiemu ”Trzymaj się” - i już byłem poza murami Stoczni.

A pod główną bramę podchodziła kolumna wojska z kałasznikowami na paskach zwróconymi w stronę stoczniowców. Przed bramą stały ich żony z dziećmi. Ktoś z suwnicy krzyknął, że przecież żołnierze też są Polakami, żeby nie dali się sprowokować do walki z braćmi. Oficer prowadzący kolumnę, bodajże w stopniu kapitana wydał rozkaz - „ na ramię broń, w lewo zwrot, naprzód marsz” . Było widać z jaką ulgą i chęcią wykonali go jego podwładni. I znów huragan braw i „Sto lat” dla wojska.

Ale po tej chwili zwycięstwa pojawiła się następna fala , bijących w tarcze, z opuszczonymi przyłbicami i polewaczkami z tyłu. Szło ZOMO. Przez megafony wzywali do rozejścia się ludzi zgromadzonych na chodnikach, wtedy kobiety pod bramą zaczęły wołać do dzieci - „powiedzcie wujkom w mundurach , że chcecie czekolady”. Aż dreszcze przebiegły mnie po plecach, gdy dzieciaki zakrzyczały to w stronę zomowców. Niektórzy z nich, młodzi chłopcy mieli łzy w oczach. Zapieniona kadra, nie zapomnę nigdy wyrazu twarzy jakiegoś sierżanta - wyglądał jak spuszczony ze smyczy buldog z przekrwionymi oczami - niemalże tłukąc w plecy poganiała swoje szeregi. W nas wjechały polewaczki lejące zabarwioną na niebiesko wodę. Poczułem, że ktoś wyciąga mnie za rękę z tłumu. To kuzynka, która przyprowadziła mnie pod stocznię usiłowała wyrwać mnie na bok. - „Chodź, jak cię złapią nie będzie żadnego pożytku z informacji , które zebrałeś”. Pobiegliśmy do tramwaju, w jej mieszkaniu szybko wysuszyłem się i pojechałem na dworzec.

I znów samotna podróż do Warszawy - dla odmiany w przedziale konduktorskim, w którym z obsługą pociągu wypiłem flaszkę, zastanawiając się wraz z kolejarzami, co będzie dalej. W Warszawie zastałem zaplombowany pokój w akademiku, pod okiem kierowniczki zabrałem niezbędne rzeczy i postanowiłem pojechać do domu. Do rodzinnego Pułtuska dojechałem 19 grudnia poprzedzony dwukrotną informacją o moim aresztowaniu, więc moje pojawienie się było dla rodziny wielkim wydarzeniem. Taki był początek mojego stanu wojennego, stanu który na zawsze pozbawił mnie złudzeń co do ustroju w jakim żyliśmy i przekonał, że „czerwony zawsze kiwa”. Poza tym rozdzielił mnie z ówczesną miłością, która nie przetrwała zakazów przemieszczania się, nakazu pracy i innych wynalazków WRONY. Dlatego ten tekst dedykuję Jolancie Klarze...


[źródło: prawy.ostrolecki.salon24.pl]

Kalendarz imprez
kwiecień 2024
PnWtŚrCzPtSoNd
dk1 dk2 dk3 dk4 dk5 dk6 dk7
dk8 dk9 dk10 dk11 dk12 dk13 dk14
dk15 dk16 dk17 dk18 dk19 dk20 dk21
dk22 dk23 dk24 dk25 dk26 dk27 dk28
dk29 dk30  1  2  3  4  5
×