eOstroleka.pl
Region, HISTORIA

"Heńku, ile można czekać" - po tych słowach chwycił za siekierę. "Wiedział, że zabił"

REKLAMA
zdjecie 5748
zdjecie 5748
REKLAMA

Polska ludowa, milicja i grożąca za najcięższe zbrodnie kara śmierci - w takich okolicznościach rozpatrywana była sprawa morderstwa, które wstrząsnęło lokalną społecznością w 1987 roku. Po latach odsłaniamy kulisy śledztwa.

Opaleniec leży między Wielbarkiem a Chorzelami. Obecnie wieś znajduje się w powiecie przasnyskim, a do 1998 roku należała do województwa ostrołęckiego. Kiedyś znana była z targów czy tego, że znajdował się tu urząd celny. Poza tym, wielką historią się nie wyróżnia. Choć jest wydarzenie, które wstrząsnęło lokalną społecznością pod koniec lat 80. XX wieku i na zawsze zapisało się w historii wsi. Doszło tu do brutalnego, podwójnego zabójstwa.

Zima 1987 roku była mroźna. Temperatura spadła do minus sześciu stopni Celsjusza. Był 16 grudnia. Około godziny 14:30 komendant posterunku Milicji Obywatelskiej w Chorzelach wysyła dwóch sierżantów do sprawdzenia pijackiej meliny na kolonii wsi Opaleniec. W lesie mieści się dom, w którym zamieszkuje niejaki Henryk K.

To dobrze znany milicjantom mężczyzna, który nie stroni od alkoholu i przygodnych znajomości. Milicjanci wiedzą o tym, że sprowadza sobie kolejnych kompanów, więc jadą sprawdzić, kto tym razem u niego koczuje. W dokumentach służb pojawia się wzmianka o tym, że „zbiera się tam różny element z okolicy”. Sprawdzenie takiej speluny to zawsze szansa na zatrzymanie osób wątpliwej reputacji, które na przykład ukrywają się przed organami ścigania.

Milicjanci jadą na miejsce, ale interwencja nie przebiega typowo. Ich oczom ukazuje się przerażający widok. Na posesji nie widać żadnych śladów wskazujących na to, że w ostatnim czasie chodzili tu ludzie. Odbite w śniegu są jedynie tropy zwierząt. W budynku i na zewnątrz pali się światło, a drzwi do budynku, jak również dalej do kuchni, są otwarte.

Funkcjonariusze zerkają do środka, gdzie widzą leżące na ziemi zwłoki dwóch mężczyzn. Wracają do posterunku i opisują komendantowi sytuację, a ten sporządza notatkę. - Powrócił sierżant Ł. i zawiadomił, że w budynku Henryka K. znajdują się zwłoki dwóch mężczyzn, których nie rozpoznali, ponieważ nie wchodzili do wewnątrz pomieszczenia, by nie zatrzeć śladów. Powiedział, że obaj denaci posiadają obrażenia i widoczne są plamy krwi.

Wkrótce na miejscu jest już ekipa techników, która zabezpiecza ślady. W budynku odnaleziono dwóch denatów. Jeden z nich to starszy człowiek, bardzo szczupłej budowy ciała, wręcz wysuszony. Drugi - zdecydowanie młodszy, z kręconymi włosami i charakterystycznym wąsem. Ciała są w dobrym stanie, gdyż temperatura w środku wyrównała się z tą na zewnątrz. To wskazuje na to, że obaj mężczyźni nie żyją już od co najmniej kilku dni.

- Za lewym uchem widoczna rana tłuczona ze złamaniem kości wieloodłamkowym - milicjanci opisują pierwsze zwłoki. Pod drugim ciałem odkrywają rozległą plamę krwi, w której leży siekiera oraz sześć ziemniaków i robocze buty. Opisują drugiego zmarłego: - Twarz zniekształcona, nos przekręcony w stronę prawą, przegroda nosa złamana.

Na podstawie stanu stwierdza się przypuszczalnie, że zgon nastąpił około tygodnia wstecz”. Określono też przypuszczalną przyczynę zgonu: złamanie potylicznej kości czaszki z wgłębieniem i uciskiem na tkankę mózgową.

Ofiary zbrodni. Heniek i Janek - zawodowy pechowiec

W budynku panuje niesamowity bałagan. Po podłodze walają się śmieci, w tym pedał od roweru, grzebień czy opakowanie po margarynie „Palma”. Jest brudno, nie ma stołu, szafy czy krzeseł. Za to znajduje się tam stara odzież, szmaty, drewno opałowe czy materiały do tworzenia mioteł. Stan pomieszczeń wiele mówi o stylu życia, jaki tu prowadzono. - Pięć zup w proszku, książka opłat za prąd, instrukcja obsługi radioodbiornika, wezwanie do sądu, butelki po denaturacie, wódce czy piwie - trwa wyliczanie dobytku. Jest też prowizoryczna instalacja oświetleniowa, która groziła pożarem.

Milicjanci odnajdują dowód osobisty na nazwisko Henryk K. To 60-letni mężczyzna utrzymujący się ze sprzedaży wykonywanych przez siebie mioteł lub zebranych grzybów. Przed laty mieszkał z matką w Wielbarku, ale kiedy ta zmarła około 1980 roku, los rzucił go na życiowe zakręty. W marcu 1987 roku dostał 4 tysiące zasiłku jednorazowego z Urzędu Gminy. Wskazano, że posiada trudne warunki materialne. Zapadła też decyzja, że od 1 kwietnia K. dostawał zwiększony zasiłek stały o kwotę 550 zł - do 6150 zł miesięcznie.

Okoliczni mieszkańcy rzadko widzieli go trzeźwego, ale Henryk lubił takie życie. Alkoholu nie pijał sam, stąd przez jego dom przewijali się często przypadkowo poznani kumple od kieliszka. Nie można było go nazwać koneserem. „Jak miał pieniądze, to pił denaturat, innego alkoholu chyba nie pił” - mówili ludzie.

Śledczy kończą pracę na miejscu odnalezienia zwłok, pisząc: - Przedmiotem oględzin były zwłoki osób, których zgon nastąpił gwałtownie, w wyniku użycia narzędzia tępokrawędzistego, ciężkiego, podobnego do obucha siekiery. W wyniku ciosów zadanych ze znaczną siłą, powodując złamanie podstawy czaszki i uszkodzenia mózgu w okresie około dwóch tygodni wstecz w stosunku do dnia oględzin, nie krócej niż dni 3 do 5.

Dzień później prokurator wszczyna śledztwo w sprawie zabójstwa Henryka K. i nieznanego mężczyzny w wieku około 30 lat.

Milicjanci idą do sołtysa Opaleńca, by porozmawiać z nim o tym, w jaki sposób zapamiętał zamordowanego mężczyznę. Mówi on, że razem z 60-latkiem mieszkało nawet dwóch innych gości, ale ich relacje były burzliwe. Do tego stopnia, że jeden z nich nie wytrzymał i wyprowadził się na Śląsk, bo nie mógł pogodzić się z gospodarzem tego miejsca. Henryk miał jednak niezwykłą łatwość przyciągania sobie kolejnych koleżków. W ten sposób goście się zmieniali, a libacjom nie było końca. Jeden z przesłuchiwanych świadków twierdził później: „Przebywały u niego różne osoby, jak ja ich określałem, to były nieroby i złodzieje”.

Sołtys twierdzi, że Heniek przywoził chłopaków z Chorzel, Wielbarka, Zarąb czy Przasnysza. Zapoznawać miał ich przypadkowo, a chwila rozmowy wystarczyła, by zaprosić ich na biesiadowanie, przeciągające się później w nieskończoność. Oczywiście przy fioletowym trunku.

- Na początku grudnia K. przyszedł do mnie do mieszkania po odbiór kartek żywnościowych, wydała mu je moja córka - zeznał sołtys. Henryk oczywiście nie był sam, towarzyszył mu dużo młodszy mężczyzna. Około 25 lat, średniego wzrostu, włosy lekko kręcone. „Janek jest dobrym chłopakiem, zamelduję go u siebie i będę się nim opiekował” - miał powiedzieć. Oczywiście miejscowi brali opowieści podchmielonego starszego pana z przymrużeniem oka. Bo niejeden się już tu przewinął, a ostatni - Władek - niedawno odbierał swoje rzeczy, zresztą prosząc o pomoc sołtysa.

„Ni on pierwszy, ni ostatni” - myśleli we wsi, ale tym razem się pomylili. Jak się okazało, drugą ofiarą zbrodni był właśnie Jan B., z życiorysem równie krętym jak jego dwa razy starszy przyjaciel.

- Przez jakiś czas przebywał u K. młody, krępy mężczyzna w wieku około 30 lat, który chodził po lesie i zbierał grzyby - zeznał inny z mieszkańców Opaleńca. Świadek przypomniał sobie, że na początku grudnia 1987 r. widział na jarmarku młodego mężczyznę, sprzedawał on miotły. Kilka razy widywał tego jegomościa w towarzystwie Henryka. Jedna z mieszkanek wsi nawet rozmawiała z tym młodzieńcem. Twierdził, że miał 7-letnią córkę i także przez 7 lat siedział w więzieniu, a kiedy był za kratami jego żona urodziła kolejną dwójkę dzieci. Żalił się: „Teraz skarży mnie o alimenty na całą trójkę”.

Trzeba było mieć wyjątkowego pecha, by po takich przeżyciach trafić do Heńka z Opaleńca, ale Janek, jeżeli to co mówił o swoim życiu było prawdą, najwidoczniej był niemalże zawodowym pechowcem.

Pierwsze przesłuchania

Milicja przesłuchuje kolejnych mieszkańców Opaleńca i wypytuje o to, jaki był zamordowany mężczyzna. Jedni twierdzą, że Henryk K. był porywczy i nerwowy, szczególnie, jak wypił, inni - wręcz przeciwnie. Że może i alkoholik, ale nikomu na pewno nie ubliżał. Sklepowa z GS-u zeznaje, że ostatni raz Heńka widziała dwa tygodnie wcześniej, kiedy kupował u niej smalec i zupy w proszku.

Zbliżały się święta, a to zawsze trudny czas dla osób nie mających rodzin, lecz i na to Henryk zawsze miał jakiś sposób. W 1986 roku przed świętami zaczepił jedną z mieszkanek wsi i zapytał, czy może przyjść do jej rodziny na wigilię. Kobiecie zrobiło się go szkoda, bo starszy pan był człowiekiem samotnym, więc ostatecznie się zgodziła. Co prawda na wigilię nie dotarł, ale przyszedł w pierwszy dzień świąt - z butelką denaturatu, którą sam wypił. Najbliższe święta, jak sam zapowiadał, miał spędzać z Jankiem.

Śledczy docierają do mężczyzny, który spotkał Henryka 5 grudnia, a więc mógł być jedną z ostatnich osób, która widziała go żywego. Była sobota, a dzień wcześniej młody człowiek trochę przesadził z trunkami wyskokowymi i męczył go kac. A gdzie indziej na szybko dostać alkohol, jak nie u Heńka? A więc szybko trafił „na melinę”. Lecz tym razem drzwi nie otworzył gospodarz, a nieznany mu mężczyzna.

- Zobaczyłem, że Henryk K. siedzi na leżance, a na podłodze na kołdrze leży dwóch nieznanych mi mężczyzn. Ten, co otwierał mi drzwi, był ubrany i gotował jakąś zupę na kuchni. Zapytałem K., czy ma jakiś alkohol, ale powiedział, że nie ma. Gdy byłem przed domem, to dogonił mnie ten, co otwierał mi drzwi i powiedział, że jest coś do picia. Wróciłem więc i zobaczyłem, że na stole stoi butelka 0,5 litra denaturatu. Zgodziłem się na wypicie denaturatu. Ponieważ nie miałem pieniędzy, dałem Henrykowi zegarek naręczny produkcji radzieckiej. K. wziął zegarek i dał ten denaturat. Piliśmy wszyscy.

Wszyscy, czyli Mietek, Kazik i Janek - bo tak przedstawiali się goście towarzyszący Henrykowi. Śledczy idą tym tropem, podejrzewając, że to właśnie w tej grupie może być morderca. Dokonują przeszukania pomieszczeń świadka, ale nic nie znajdują. To jeszcze nie było to, czego szukali. Ale przełom w śledztwie wkrótce nastąpił.

"Rozpoznaję" - trop wskazywał na Edwarda

19 grudnia, a więc już trzy dni po odnalezieniu zwłok Henryka K. i Jana B. milicjanci wpadają na trop Edwarda O. i najpierw przesłuchują jego brata. Edward to 30-letni kawaler, ale już posiadający dwójkę dzieci. Pracował dorywczo u rolników, ostatnio gdzieś pod Pułtuskiem. Był już karany m.in. za „krótkotrwałe użycie ciągnika”, ale nie tylko - bo od najmłodszych lat był notowany przez milicję za różnego rodzaju kradzieże. Opinia na jego temat była w społeczeństwie negatywna. Nadużywał alkoholu, utrzymywał kontakty z przestępcami.

„Zatrudniał się dorywczo i prowadził pasożytniczy tryb życia. Karany za wybryki chuligańskie, jest człowiekiem bardzo wybuchowym”. Zauważono, że do żadnych organizacji społeczno-politycznych nie należy, nie przejawia w tym zakresie żadnej działalności.

Z bardzo liczną rodziną, w tym ośmiorgiem rodzeństwa, Edward nie miał dobrych kontaktów. Jego brat zezna: - Rodzice nie chcą go trzymać w domu, bo jest nałogowym alkoholikiem, pije denaturat, jest awanturny. Wielokrotnie pobił ojca, raz pobił matkę, porwał jej spódnicę i sweter.

Brat Edwarda twierdzi, że widział się z nim „pod koniec listopada lub na początku grudnia”. Miał przyjść pijany z butelką denaturatu i płakać, użalając się nad sobą i nad tym, że rodzina nie za bardzo go lubi. „Tego samego dnia wcześniej widziałem Bogdana O., opowiadał, że był w dzień z moim bratem Edkiem w Opaleńcu u Henryka K. i mieli tam trzy butelki denaturatu, z czego wypili dwie butelki, a jedną zabrał mój brat”.

Milicjanci dochodzą do wniosku, że to właśnie Bogdan lub Edward mogą być osobami, które jako ostatnie widziały żywych mieszkańców meliny w Opaleńcu. Dwa dni przed wigilią Bożego Narodzenia śledczy stawiają wszystko na jedną kartę. Zatrzymują Bogdana O., a ten opowiada im ze szczegółami, że pod koniec listopada był u Henryka, gdzie zastał Edwarda i mężczyznę o imieniu Janek. „Pili denaturat, którym poczęstowali i mnie”.

W międzyczasie miał dołączyć mieszkaniec Opaleńca, ten od oddanego radzieckiego zegarka. Z opowieści Bogdana wyszedł na jaw nawet dalszy ciąg tej imprezy. - Po wypiciu doszliśmy do wniosku, że nie mamy już więcej nic do picia i położyliśmy się spać. Ja leżałem na podłodze przy kredensie. Edward O. również leżał na podłodze, a pozostali leżeli na leżance.

Uczestnicy tej popijawy, gdy już się wyspali, mieli ochotę kontynuować ciąg, ale nie mieli już pieniędzy, poszli więc do wsi i sprzedali rower, a za zdobyte pieniądze kupili wódkę. Bogdan twierdził też, że na imprezę dostarczył sześć butelek oranżady. A że butelki były cenne, to wrócił po nie dokładnie 7 grudnia 1987 roku. Twierdzi, że zastał wtedy Henryka K. i Edwarda O., którzy robili miotły i byli trzeźwi. Janka w tym czasie nie było. Bogdan powiedział milicjantom, że wziął butelki i opuścił dom w Opaleńcu.

To właśnie Bogdan okazał się w tej sprawie kluczowym świadkiem i 24 grudnia śledczy zwolnili go do domu. Ale jego zeznania  dostarczyły niezwykle cennych wiadomości: wiadomo już, że 7 grudnia Henryk i Janek jeszcze żyli. Pewne było również, że był z nimi Edward.

Dodatkowo, pętla nad Edkiem zaczyna się zaciskać, gdy śledczy dołączają jego zdjęcie do okazania świadkom. - Rozpoznaję mężczyznę na fotografii nr 2 jako tego, którego widziałam w mieszkaniu Henryka K. na początku grudnia 1987 roku - wskazuje jedna z kobiet, której okazano zdjęcia. Inna z kobiet, będąca świadkiem w sprawie też wskazuje na Edwarda O. Jest już potwierdzone w kilku źródłach, że w okresie bezpośrednio poprzedzającym śmierć dwóch mężczyzn, to właśnie Edward przebywał razem z nimi.

"Przyznaję się dobrowolnie"

Po świętach, 29 grudnia 1987 roku około godziny 22:40, milicjanci zatrzymują Edwarda O. Szybko następuje jego przesłuchanie, już w charakterze podejrzanego. To, co dzieje się później, zaskakuje śledczych. Edek nie zamierza nic ukrywać: - Przyznaję się do dokonania tego zabójstwa dobrowolnie i wyjaśniam okoliczności związane z dokonaniem tego przestępstwa.

„Henryka K. znam już od bardzo dawna, gdzieś od około 10 lat, to jest od czasu, gdy mieszkał on w Wielbarku. Bywały przypadki, że razem wynajmowaliśmy się do pracy u rolników w okolicach Przasnysza. Wiadomo mi jest, że K. od około 2 lat zamieszkiwał w Opaleńcu” - rozpoczął zeznawać.

Dalej Edward O. mówi, że we wrześniu 1987 r. zatrudnił się u rolnika z Kijewic. Kłopoty zaczęły się od pieniędzy, jakie dostał za pracę.

- Pierwszą wypłatę w kwocie 20 tys. wziąłem na początku października. Udałem się autobusem do Chorzel i zaszedłem do restauracji „Złoty Róg”. Tam spotkałem Henryka K., który był w towarzystwie młodego chłopaka o imieniu Janek. Poprosili mnie do stolika, wypiliśmy kilka piw, za które płaciłem ja.

Edek zeznał, że w knajpie kupił jeszcze dwie butelki wódki, a następnie pojechał z napotkanymi mężczyznami do Opaleńca. Zasiedział się na tydzień. Chodził z Henrykiem K. po lesie, zbierając grzyby, a w tym samym czasie przebywało u niego kilku mężczyzn, których osobiście - jak twierdzi - nie znał. Przywozili oni ziemniaki, kapustę i mięso, a także przynosili denaturat. Ale libacja nie mogła trwać wiecznie, trzeba było wrócić do pracy.

W październiku i listopadzie Edward znów pracował w Kijewicach i tam zarabiał po 20 tysięcy złotych miesięcznie. Zeznał, że jeszcze podczas pierwszego spotkania w „Złotym Rogu” pożyczył Henrykowi K. 10 tysięcy, które ten miał zwrócić do połowy października. Pod koniec listopada Edward nie miał jeszcze oddanej kasy, więc pojechał do Henryka, by odebrać dług.

- U Henryka K. zastałem Bogdana O. i młodego chłopaka o imieniu Janek, był to ten, którego później zabiłem - opowiadał. - Oni pili denaturat, ja przyniosłem litr wódki wyborowej. Część z przyniesionej wódki oni wypili. Za zakąskę mieliśmy chleb i smalec.

„Po wypiciu wódki i denaturatu wszyscy położyliśmy się spać. Ja spałem na taborecie, a oni wszyscy trzej w poprzek na leżance. Rano dałem 2400 zł Henrykowi K., który poszedł do Opaleńca i kupił litr wódki czystej wyborowej. Po wypiciu wódki spaliśmy do wieczora” - mówił dalej.

Następnie, jak zeznał Edward O., libacja trwała przez około tydzień. Pił i trzeźwiał. Przez okres całego pobytu miał przepić 16 tysięcy złotych, pozostało mu około 6 tysięcy. Twierdził, że do Henryka przychodził Bogdan O., ale nie sypiał u niego, tylko „w okolicy”, bo był poszukiwany i bał się milicji. Ostatni raz miał być wtedy, gdy doszło do zabójstwa. - Wziął butelki po oranżadzie i poszedł z nimi, ale już nie wrócił.

Zeznania te pokrywały się z tym, co wcześniej mówił Bogdan O. Wyjaśniło się też, gdzie w tym czasie był Janek. Jak się okazało, poszedł po wódkę. - Około godziny 15.00 Janek wrócił, miał ze sobą dwie butelki wódki oraz cztery lub pięć butelek denaturatu.

Rozpoczęła się libacja, podczas której sytuacja wymknęła się spod kontroli. Edward zeznaje, że w czasie, gdy doszło do zbrodni, siedział na małym stołeczku bliżej drzwi. Henryk i Janek siedzieli na tapczanie twarzą do niego. W pewnym momencie przypomniał sobie, że Heniek wisi mu 10 tysięcy już od kilku miesięcy. „Heńku, ile można czekać”.

- Po moich słowach Henryk wypił 1/3 pojemności szklanki denaturatu. Pochylił się do podłogi, wyciągnął spod białego kredensu siekierę i powiedział: „ja ci dam pieniądze, wypierdalaj mi z domu” - opowiadał Edek ze szczegółami. - Podniósł siekierę rękami do góry i zamierzył się. Chciał mnie uderzyć, ja się zasłoniłem, a następnie wyrwałem mu siekierę. W tym czasie Janek wstał z tapczanu i chciał mnie uderzyć. Trzymałem już w ręku siekierę i uprzedzając Janka uderzyłem go obuchem siekiery. Nie pamiętam, czy uderzyłem więcej niż raz, chyba więcej. Po uderzeniu Janka, odepchnąłem ręką Henryka K.. Janek po moim uderzeniu upadł na tapczan i chyba tak pozostał. Heniek po moim odepchnięciu upadł na tapczan również i jego uderzyłem obuchem siekiery. Pamiętam, że jego uderzyłem tylko raz.

Podejrzany twierdzi, że obu kumpli uderzył w głowę. „Po otrzymanych uderzeniach Janek nie podniósł już się. Pamiętam, że leżał na plecach z głową skierowaną w kierunku stoliczka pod oknem. Henryk natomiast po uderzeniu zsunął się z tapczanu na podłogę, przed jego zsunięciem mi wypadła siekiera. Upadła przy tym małym stoliczku, na tą siekierę zsunął się K. Pamiętam, ze bardzo mocno krwawił”.

Kiedy Edward zorientował się, co zrobił, wyszedł z domu. - Zrobiło mi się żal tego, co zrobiłem - zwierzał się. I dalej dodawał: „Wychodząc przymknąłem drzwi, zarówno do kuchni, jak i wyjściowe. Udałem się w kierunku Wielbarka. Leżał wówczas śnieg, ale nie pamiętam czy padał. Poszedłem do brata, pytałem, czy ma pół litra. Z bratem żyję w złych stosunkach, on kazał mi wyjść. U niego nie zmieniałem odzieży, było to już w nocy”.

Dalej Edek zeznaje, że pojechał do pracy do rolnika w Kijewicach. Żona rolnika, gdy go zobaczyła, zwróciła uwagę na to, że jest zmęczony. Przyznał jej rację, oznajmiając, że jest po kilkudniowym piciu i stąd taki, a nie inny stan. „Zjadłem z nimi obiad i rozpocząłem pracę. Pracowałem u nich do wigilii, nigdzie nie wyjeżdżając i nie wychodząc. O tym, że ujawniono zabójstwo, dowiedziałem się od gospodarza po upływie około dwóch tygodni”.

Podejrzany twierdzi, że do czasu przesłuchania nikomu nie zwierzał się, że zabił dwóch mężczyzn. Później jednak przyznaje, że powiedział o tym jednej osobie, koledze o ksywie "Kiełek", choć bez szczegółów, nie mówił kogo zabił i gdzie.  - Przez cały czas dręczyło mnie sumienie i żałowałem tego, co się wydarzyło. Gdyby Henryk K. nie wystartował do mnie z siekierą, nigdy nie zdecydowałbym się na zabójstwo.

Papierosy, wino i kobiety

30 grudnia 1987 r. prokurator z Przasnysza przedstawia Edwardowi O. zarzuty podwójnego zabójstwa. Podejrzany składa zeznania, ponownie przyznaje się do winy. Zeznania są nagrywane kamerą, a Edward przyznaje, że wcześniejsze wyjaśnienia jakie złożył na policji potwierdza i były one złożone bez przymusu.

Tego samego dnia prokurator stosuje wobec Edwarda tymczasowe aresztowanie, a 30-latek trafia do aresztu Warszawa-Białołęka. Już po nowym roku, 8 stycznia 1988 roku, jest ponownie przesłuchiwany. Podtrzymuje swoje zeznania dotyczące zabójstwa, opowiada też o trudnym życiu rodzinnym, m.in. o alkoholizmie ojca. Widać, że trudna przeszłość mocno w nim siedzi.

W międzyczasie śledczy otrzymują już pełne wyniki z sekcji zwłok obu zamordowanych mężczyzn. Przyczyną śmierci Henryka K.  był doznany uraz głowy, w następstwie którego doszło do wieloodłamowych złamań kości czaszki z wgłębieniem odłamów kostnych do jamy czaszki oraz wielokrotnych rozerwań opon mózgu i wielokrotnych rozerwań oraz stłuczeń tkanki mózgowej z krwawieniem do układu komorowego mózgu i pod opony mózgu.  Lekarz stwierdził, że obrażenia powstały w wyniku urazu zadanego ze znaczną siłą narzędziem tępokrawędzistym, którym mógł być obuch siekiery. Zmarły był pod wpływem alkoholu - miał 2,1 promila. Pośmiertne badanie drugiego mężczyzny, Jana B., również wykazało, że przyczyną śmierci były obrażenia głowy w następstwie których doszło do złamania kości czaszki z ich wgłębieniem, rozerwaniem opon mózgu. Janek miał w organizmie 1,2 promila.

24 marca 1988 roku prokurator przedłuża śledztwo, jak również tymczasowe aresztowanie wobec Edwarda. Powołuje się na potrzebę dokonania badań, w tym psychiatrycznych podejrzanego. - Śledztwo jest pracochłonne - przyznaje w uzasadnieniu.

Na miejscu zbrodni przeprowadzona jest też wizja lokalna z udziałem podejrzanego. Wyjaśnia on, że było to 7 lub 8 grudnia 1987 roku „w tym budynku”. Wskazuje, gdzie dokładnie spożywali alkohol i gdzie nocowali. Ze szczegółami opowiada kulisy spożywania alkoholu, nawet proporcje, w jakich go pito. Opowiada, w co były ubrane jego ofiary i jak doszło do zbrodni. Przyznaje, że po zabiciu dwóch mężczyzn nie dotykał zwłok, po 2-3 minutach wyszedł. Na miejscu zbrodni znaleziono odciski palców wielu osób, w tym Henryka i Janka, ale także Edka. To był kolejny dowód, który go obciążał.

Śledztwo przedłuża się. W sierpniu 1988 r. prokurator wydaje postanowienie o umieszczeniu Edwarda O. w zakładzie psychiatrycznym w Gostyninie na badania z obserwacją. Podejrzany jest w dobrym stanie, kontaktuje. W szpitalu czuje się dobrze, twierdzi, że w więzieniu chorował na żołądek. „Teraz to spać mogę, jeść mogę, tu jest lepsze jedzenie” - zaznacza. Lekarzom opisuje, że w młodości matka dawała mu jakieś proszki, bo miał wstrząs mózgu i dlatego jest nerwowy. „Byle co, a mnie rzuca”.

- Spokojny, wszechstronnie zorientowany, spontaniczny w kontakcie słownym. Mówi wolno, rozwlekle - piszą lekarze w opinii z września 1988 r. Niedługo później, dokładnie 3 października, lekarze zaznaczają, że Edward codziennie zgłasza się, bo twierdzi, że boli go gardło, później brzuch, nie może sypiać, nie ma apetytu. Domaga się leków uspokajających.

Szczegółowo badana jest przeszłość podejrzanego, w tym jego dzieciństwo. W szkole uczył się słabo. Stopnie - głównie dostateczne. Powtarzał siódmą klasę i ze wszystkich przedmiotów miał słabe oceny. Sam zresztą przyznał: - Interesowało mnie zapalić papierosa, wypić wino, chodziło się z kobietami na wagary, nie obchodziło mnie to co w szkole. Mogłem dziesięć razy przeczytać, a następnego dnia nic nie wiedziałem.

Pewnego dnia otwiera się i mówi o zbrodni. „Byłem na melinie, rzucili się na mnie, to się broniłem i ich rąbnąłem”. Więcej nie chce o tym rozmawiać.

W opinii wskazano, że Edward nie zdradza objawów niedorozwoju ani psychozy. Nie jest upośledzony umysłowo ani chory psychicznie. Nie znajdował się w stanie zaburzeń w momencie zbrodni. Jeżeli był w stanie upicia, to było to upicie proste.

Biegli stwierdzają, że zdolność rozpoznania czynu nie była ograniczona, a jedynie nieznacznie ograniczona była zdolność rozpoznania znaczenia czynu i nieznacznie ograniczona zdolność kierowania postępowaniem. Kluczowy jest wniosek z opinii: - Może stawać przed sądem.

29 grudnia 1988 roku prokurator kończy śledztwo w sprawie zabójstwa. W Sylwestra przesyła akt oskarżenia do Sądu Wojewódzkiego w Ostrołęce. Do przesłuchania zawnioskowano 18 świadków, zeznania 58 innych wskazano do odczytania. Rozprawę główną sąd wyznacza na 7 i 9 lutego 1989 r. na godz. 10:00. Ze świadkami od początku są problemy. Kluczowy świadek Bogdan O. nie żyje (zmarł w jednej z wsi w podostrołęckiej gminie Baranowo), Stanisław B. siedzi w więzieniu.

Rozprawa. "Nie pojechałem nikogo zabić"

7 lutego 1989 roku rozpoczyna się proces. Na rozprawę Edwarda O. doprowadzono z aresztu śledczego w Białymstoku. Towarzyszył mu obrońca. Przewodniczącą składu sędziowskiego jest sędzia Ossowska, w składzie są też sędzia Łaszczych i ławnicy Sobiech, Jasiński i Podgórski. Oskarżony zmienia postawę, tym razem nie przyznaje się do zabójstwa.

- Przyznaję się do uderzenia, ale nie do zamiaru zabicia - mówi na rozprawie. - Nie pojechałem nikogo zabić. Pojechałem po swoje 10 tysięcy złotych, które pożyczyłem pół roku temu Henrykowi K. Potwierdzam swoje poprzednie zeznania, nic więcej nie mam do powiedzenia. Nie mieszkałem u Henryka, przyjechałem na kilka dni wypić i wracałem do domu.

Edward O. przedstawia też nieco inną wersję wydarzeń. Tym razem twierdzi, że feralnego dnia, gdy upomniał się o pieniądze, to najpierw nieznany mu wcześniej Janek zaatakował go taboretem, a dalej Henryk sięgnął po siekierę. - Później była szarpanina, dokładnie nie pamiętam, bo byłem pijany. Uderzył mnie taboretem, więc się broniłem - powtórzył O.

Na pierwszej rozprawie zeznawali też świadkowie, m.in. gospodarz, u którego pracował Edward. "Znam O., kiedyś u mnie pracował, od połowy sierpnia do grudnia 1987. Ostatnio widziałem go w święta Bożego Narodzenia"

- Był spokojny, od czasu do czasu pił. Ja mu płaciłem, jak potrzebował pieniędzy i zapisywałem w zeszycie.

9 lutego 1989 roku miała odbyć się kolejna rozprawa, ale sąd postanowił ją odroczyć. 11 kwietnia sąd przerywa rozprawę i wlepia po 10 tys. zł kary dwóm świadkom, którzy otrzymali wezwanie, a nie przyszli. Nakazuje też ich doprowadzenie na kolejny termin - 13 kwietnia. Milicja nie zastaje ich jednak w domu, odczytano więc zeznania z postępowania przygotowawczego. Nie wniosły one zbyt wiele, tym bardziej, że cały proces był już na finiszu.

Tego samego dnia wygłoszone zostały mowy końcowe. - Wnoszę o uznanie Edwarda O. winnym zarzucanych mu czynów i wymierzenia mu kary 25 lat więzienia oraz nawiązek po 30 tys. zł na rzecz PCK oraz Ogólnopolskiej Fundacji Spełnienia Marzeń w Chełmie, a także pozbawienie praw publicznych na 10 lat - mówił prokurator. Obrońca wniósł o rozważenie, czy nie doszło do przekroczenia granic obrony koniecznej. Z kolei sam Edward wydusił z siebie jedynie: - Proszę o łagodny wymiar kary.

Tego samego dnia sędzia Ossowska ogłasza wyrok. Uznaje Edwarda O. za winnego podwójnego morderstwa i skazuje go na 25 lat więzienia oraz pozbawienie praw publicznych na 8 lat. Do tego nawiązki - na chełmską fundację 40 tys. zł za każdy z czynów i na PCK - po 20 tys. zł.

Cztery dni po ogłoszeniu wyroku obrońca Edwarda składa wniosek o sporządzenie uzasadnienia. Dzień wcześniej sam skazany pisze do sądu. Prosi o zwrócenie mu odzieży, która była wzięta do ekspertyzy.

- Wysoki sądzie, prośbę swą motywuję tym, iż jak Wysokiemu Sądowi wiadomo, od najmłodszych lat sam na siebie pracowałem i wszystko sobie za zarobione pieniądze kupowałem, ponieważ od rodziców nie mam żadnej pomocy. Proszę o pozytywne rozpatrzenie mojej prośby.

Edward czekał ponad miesiąc, ale 19 maja sędzia przychyla się do jego prośby, wydając mu rzeczy.

Sąd sporządza również uzasadnienie wyroku, o które prosił adwokat. Wskazuje w nim, że uderzenia zadane Janowi B. były z dużą siłą, a śmierć nastąpiła bardzo szybko. Oskarżony wyjaśniał, że jak zobaczył u Henryka K. siekierę, to poczuł się zagrożony, „wiedział, że jak się nie będzie bronił, to Heniek go zabije”. Tym wyjaśnieniom sąd jednak nie dał wiary, wskazując, że to linia obrony.

Kompletnie upadła wersja, którą Edward O. opowiadał na rozprawie - jakoby Janek uderzył go w głowę taboretem. We wcześniejszych przesłuchaniach w ogóle nie było o tym mowy, a jak sąd zauważył: „Zatrzymany był po 22 dniach od zajścia i miał niewątpliwie czas na przemyślenia”. Dodatkowo, sąd zwrócił uwagę, że po zbrodni Edward O. był w Wielbarku i widziało go tam wiele osób, ale nikt nie widział żadnej rany na jego głowie, jaka mogłaby być zadana taboretem.

Co ciekawe, na głowie oskarżonego faktycznie znajdowała się rana, ale świadek Antoni T., u którego pracował Edward, wyjaśnił dokładnie gdzie powstała. Miało to miejsce już po zabójstwie, kiedy Edward był w pracy i poszarpał się z kolegą. Sam zresztą przyznawał w prywatnych rozmowach, że to właśnie wtedy doznał obrażeń. Nie chciał jednak wzywania pogotowia. „Syn przemywał mu ranę” - mówił świadek. Najwyraźniej oskarżony stwierdził później, że fakt ten wykorzysta do obrony w sprawie o zabójstwo i może „urwie” trochę z wyroku. Ale sąd nie dał się nabrać.

Z uzasadnienia: - Obrażenia głowy oskarżonego powstały w innych okolicznościach i nie pozostają w żadnym związku ze zdarzeniami w dniu 7 grudnia 1987 r.

Sąd dokonał też zupełnie innej oceny zdarzeń, stwierdzając, że to wcale nie Henryk K. wyciągnął siekierę spod kredensu. - Oskarżony siedział na taborecie naprzeciw tapczanu, za sobą i obok siebie miał kredens i jemu najłatwiej było wyciągnąć spod niego siekierę - napisano w uzasadnieniu.

A jak było naprawdę? Zdaniem sądu, gdy Edward upomniał się o pieniądze, gospodarz meliny wulgarnie zareagował, a wtedy oskarżony wyciągnął siekierę spod kredensu. Pierwszy podniósł się z leżanki Jan B. i to on dostał pierwszy cios. - Od tego momentu [Edward O.] działał brutalnie i w ogóle nie reagując na nic uderzył Henryka K. Uderzenie było niewątpliwie jedno, było wyjątkowo silne.

„Oskarżony O. nie bronił się przed atakiem, zaatakował pierwszy. Atak siekierą był silny, brutalny, błyskawiczny i skuteczny. Pierwsze uderzenie w Jana B. wyeliminowało właściwie jakąkolwiek obronę. Wina oskarżonego jest bezsporna i nie może być w tym przedmiocie żadnych wątpliwości” - pisał sąd w uzasadnieniu wyroku.

- Zbrodni dopuścił się działając z zamiarem bezpośrednim. Wiedział, że zabił. Użyte narzędzie, zadawanie ciosów obuchem, siła, brutalność i szybkość działania wskazują na to, że chciał zabić.

Sędzia Ossowska krytycznie odniosła się też do tego, jaką postawę prezentował oskarżony w życiu. - Praktycznie pracował na jedzenie i wódkę. Ta pierwsza potrzeba pracy była potrzebą niezależną od oskarżonego, a druga jako nałóg była celem tej pracy.

„Oskarżony dokładnie precyzował wady ojca, problemy rodziny i zupełnie nie oceniał swojej osoby. Podał w wywiadzie, że nie ożenił się z matką drugiego dziecka, znajomą z pracy jego siostry, bo była strasznym wrogiem pijących. Te okoliczności prowadzą do przyjęcia, że oskarżony jest człowiekiem zupełnie nieodpowiedzialnym i jedynie koledzy, towarzystwo i alkohol byli wyznacznikami jego działania” - sędzia nie miała wątpliwości.

Sąd uznał, że Edward nie pojechał do Henryka K. by go zabić. Taką decyzję podjął, gdy do jego świadomości dotarł fakt, że nie ma już pieniędzy na alkohol. Jako okoliczności obciążające sąd uznał brutalność i gwałtowność działania. Uznał też, że łagodniejsza kara, niż 25 lat, byłaby po prostu niesprawiedliwa. A surowsza mogłaby być już tylko kara główna - śmierć. Choć wówczas nie była już tak często orzekana.

Długo nie siedział. Zmarł w symbolicznym dniu

Obrońca Edwarda złożył rewizję (odpowiednik dzisiejszej apelacji) od tego wyroku do Sądu Najwyższego. Zwrócił uwagę na to, że O. zadał ciosy, ale nie zamierzał pozbawić życia ofiar, tylko postąpił tak w sytuacji, gdy sam poczuł się zagrożony. - Z niezrozumiałych przyczyn sąd odmówił wiary wyjaśnieniom oskarżonego, w tym w najistotniejszym fragmencie.

W ocenie mecenasa, nie można uznać za przekonujący argument, że siekiera leżała bliżej zasięgu oskarżonego niż Henryka K.  7 grudnia 1989 r. rewizją zajmuje się Sąd Najwyższy w Warszawie, w 3-osobowym składzie, któremu przewodniczy sędzia Zbigniew Halota. Obrońca popiera rewizję, prokurator wnosi o utrzymanie wyroku w mocy.

Sąd Najwyższy utrzymał wyrok w mocy. - Rewizja nie jest zasadna - padło w uzasadnieniu. Sąd uznał, że nie zachodził żaden z wariantów przyjęcia kwalifikacji przekroczenia granic obrony koniecznej i nie zachodzą podstawy do nadzwyczajnego złagodzenia kary.

Wnioski z uzasadnienia rewizji były miażdżące dla obrony. Nie znaleziono podstaw do zmiany zaskarżonego wyroku, niemożliwe było już uzupełnienie zebranego materiału dowodowego, wyrok w pełni nadawał się do kontroli rewizyjnej. Brak było jakichkolwiek podstaw do uchylenia zaskarżonego wyroku i przekazania sprawy do jej ponownego rozpoznania, a Sąd Wojewódzki szczegółowo rozważył wszelkie okoliczności.

Edward O. trafił do Zakładu Karnego w Barczewie. Tam popadł w kłopoty zdrowotne. W maju 1990 roku pisał jeszcze do sądu o umorzenie mu długów związanych ze sprawą, w której został skazany. Pisał, że jest po ciężkiej operacji i nie jest w stanie tego odpracować. Umarł 16 grudnia 1990 roku, dokładnie trzy lata po tym, jak odnaleziono zwłoki jego ofiar.

Wasze opinie

STOP HEJT. Twoje zdanie jest ważne, ale nie może ranić innych.
Zastanów się, zanim dodasz komentarz

Brak Waszych opinii do tego artykułu, bądź pierwszy.

Kalendarz imprez
sierpień 2025
PnWtŚrCzPtSoNd
 28  29  30  31 dk1 dk2 dk3
 4  5 dk6 dk7 dk8 dk9 dk10
 11 dk12  13  14 dk15 dk16 dk17
 18  19  20 dk21  22 dk23 dk24
 25  26  27  28  29  30 dk31
Dzisiaj:
Brak wydarzeń
×